sobota, 25 lutego 2012

„Kochanowo i okolice”, Przemek Jurek, Wydawnictwo Grass Hopper, 2010.

źródło: dedalus.pl
Kochanowo to wieś gdzieś niedaleko Kłodzka. Kilka sklepów, dom kultury, kościół. Sarnia Góra, Śnieżnik, agroturystyka. Blisko do mojego ukochanego Międzygórza :) Właśnie tutaj mieszka Marcyś, Lizzy, Makar i Koczis, niespełnieni artystycznie faceci, deathmetalowcy. Jeszcze w podstawówce założyli zespół, czym zyskali sobie fascynację u koleżanek ze szkoły. A teraz są już po trzydziestce, założyli rodziny, zarabiają w sposób sprzeczny z ich młodzieńczymi marzeniami. Zamiast koncertować u boku największych deathmetalowych kapel, jak to sobie założyli w przeszłości, siedzą za ladą w sklepie lub za biurkiem w bibliotece. Rock and roll pełną gębą!

Jednak kiedy tylko mogą, spotykają się w sali prób, chwytają za gitary, bębnią w perkusję, zapalają jointa, piją piwo, cieszą się wspólnym graniem dla przyjemności, rozmowami i nade wszystko cenią sobie święty spokój.

Marcyś, narrator opowieści, od dziecka jest (a raczej był) fanem Kombi. W dzieciństwie robił wszystko, aby zdobyć płytę czy jakiś dziadowski magnetofon (co w czasach komuny nie było łatwym zadaniem). W jego muzycznej fascynacji wspierała go niezawodna ciotka Halinka, która co rusz przysyłała mu płyty zakupione w Katowicach, gdzie istniało już coś takiego jak Empik, a nie tylko miejsce górnolotnie zwane księgarnią, gdzie rzadko kiedy można było dostać coś wartościowego. Kombi ze Skawińskim na czele zajmowało Marcysiowi całą przestrzeń życiową. Z wypiekami na twarzy słuchał nowych piosenek, wyczekiwał ich w liście przebojów Niedźwieckiego, czekał na teledyski w tv. Zbierał wycinki z gazet, wymieniając się za plakaty Smolarka i puszki po piwie.

Kochanowo = wieś = widział ktoś wieś bez dożynek?
Los sprawia, że Exterminator, deathemetalowy zespół rodem z Kochanowa, ma zagrać na dożynkach support przed… Kombii. Powinno być super, prawda? Zagrać na scenie u boku swojego idola sprzed lat… No właśnie: sprzed lat. Bo Kombii to już nie to samo Kombi, co kiedyś. Nigdy za nimi nie przepadałam, utwór Słodkiego, miłego życia budzi moją odrazę, inne zresztą też (żeby nie było, że wypowiadam się znając tylko jeden utwór – znam cztery albo nawet osiem :D)… No, może nie jest to zupełne obrzydzenie, ale parsknięcie śmiechem i poczucie nudy. Naprawdę próbowałam się przekonać do Kombi przy czytaniu tej książki. Ale nawet moje dobre chęci nie pomogły, bo gdy usłyszałam komentarze w stylu Co ty z tym Kombi, koszmarne, mydlana muzyka! (mama), A idź, jak patrzę na tego gościa z łysą pałą, to nie mogę na niego patrzeć (brat)… No cóż, nie mogłam nas dłużej katować. A Kombii z dwoma „i” na końcu to już w ogóle pomyłka, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. Mniejsza o to, przecież każdy miał jakieś ulubione zespoły od których zaczęła się jego przygoda z muzyką, a o gustach się chyba nie dyskutuje.

W każdym razie Marcyś dobrze już o tym wie, że dzisiejsze Kombii to chała i ten dożynkowy support będzie kompletną kompromitacją. Ale niestety zanim nadejdą dożynki, po drodze wydarzy się seria koncertów, o których Exterminator najchętniej chciałby zapomnieć. Do głosu dojdzie polityka i zobowiązania.

Wydarzenia bieżące, tj. przygotowania do nieszczęsnego koncertu przeplatają się tu z wydarzeniami z dzieciństwa i dojrzewania chłopaków z Exterminatora. Oczywiście najważniejszy jest ich rozwój muzyczny, który początkowo u każdego z nich jest odmienny. Po wielu dyskusjach i kłótniach na temat Republiki, Motorhead, Maanamu, Slayera i oczywiście Kombi, jako nastoletni chłopcy dochodzą do wniosku, że w duszach gra im metal.

 Poznajemy historię kapeli, jakich jest przecież wiele. W każdej miejscowości znajdą się jakieś dzieciaki, które będą nazywane przez mieszkańców satanistami, szarpidrutami i brudasami. A jeśli się mieszka na wsi, mogą być na językach wszystkich. I tak właśnie deathmetalowcy, którym nie udało się wybić w czasach ich świetności i młodości, powracają aby trochę się poniżyć na scenie, ale czym to się skończy, dowiesz się jak przeczytasz.

Przemek Jurek jest dziennikarzem i satyrykiem. Jego poczucie humoru bardzo mi odpowiada. Prosty język bez żadnego filozofowania również. Autor wykazał się godną pozazdroszczenia wiedzą muzyczną, którą też bym chciała kiedyś posiąść, ale to chyba niedoczekanie, póki co mogę się „kształcić” czytając tego typu książki ; ) Kochanowo i okolice dostaje ode mnie naprawdę sporo punktów i uśmiech jako bonus. Mimo że nie lubię Kombi, z zaciekawieniem czytałam o ich kolejnych sukcesach, płytach, wywiadach i upadku. Zaznaczam, że Kombi to nie jedyny zespół, o jakim można się dowiedzieć z lektury. Będą Scorpionsi, Def Leppard, Van Halen, Metallica, TSA.

Może banalny, ale trafny cytat: Otwórzcie się na muzykę, nie zamykajcie się w tym, co wciska wam radio. Nie dajcie się ogłupić, myślcie samodzielnie! Świat pełen jest doskonałych dźwięków. Wybierzcie z nich to, co najbardziej wam odpowiada. Nie namawiam was wcale do metalu, punka, reggae, popu, rapu i czego tam jeszcze – ale niech to będzie wybór świadomy!

Polecam nie tylko fanom Kombi czy cięższego grania. Jest to po prostu dobra rozrywka z muzyką w tle, ale też z przyjaźnią, rodziną, polityką, i z tym wiejskim (ale nie wieśniackim) klimatem Kotliny Kłodzkiej.

Mocne strony: mjuzik
Słabe strony: że to Kombi, a nie coś innego.

TUTAJ, bardzo proszę, Kochanowo i okolice w teatrze :)

wtorek, 21 lutego 2012

Reggae Live Shows w Alibi: IJahman Levi & inni. 19.02.2012, Wrocław


19 lutego w klubie Alibi odbyło się prawdziwe święto reggae. A to za sprawą światowej sławy gwiazd, które przyjechały do Wrocławia prosto z Jamajki. Swoim śpiewem i pozytywnymi wibracjami wokaliści zarażali nas ze sceny przez bite 6 godzin!

Jako pierwsza na scenę wyszła Marlene Johnson, niemiecka wokalistka. Jej muzyka to połączenie klasycznego reggae z soulową, bardzo zmysłową barwą głosu. Początkowo, słuchając jeszcze przed koncertem jej studyjnych utworów, zauważyłam podobieństwo do twórczości Nneki, jednak na żywo nie miałam już takich skojarzeń; obie artystki są jedyne w swoim rodzaju. Marlene jest bardzo naturalna, kobieca i uśmiechnięta. Namawiała publiczność do przyjścia pod scenę, jednak klub dopiero co zaczął się zapełniać i na parkiecie kołysało się w rytm reggae zaledwie kilka osób. Znany utwór And no sunshine, wykonany przez Marlene Johnson na pożegnanie wywołał gromkie brawa uznania dla piosenkarki.

Następnie na scenie zaczęli się ustawiać chłopaki ze znanego w Polsce East West Rockers. Szczerze przyznam, że znałam zaledwie kilka ich utworów, i nie zgłębiałam się w ich twórczość, bo jakoś mi te numery nie pasowały. Jednak po tym co pokazali na scenie, chylę czoła. Witając się z publicznością, powiedzieli coś w rodzaju "Wiemy jak to jest grać support, dlatego zagramy tak, aby nie przerywać wam rozmów". Już samo to stwierdzenie wywołało u mnie ciekawość, co mieli na myśli? Otóż East West Rockers tego wieczoru postawili na lekkie wyciszenie i akustyczne dźwięki. Utwory w nowych aranżacjach zabrzmiały naprawdę ciekawie, i właśnie dzięki tym wersjom zrezygnowałam z rozmowy i zasłuchałam się w Łap oddech czy Wstaję rano przy brzmieniu akustycznych gitar. 

Wreszcie przyszedł czas na gości z Jamajki! Kiedy przy mikrofonie pojawił się I-Wayne, pod sceną zrobiło się tłoczno od rozbujanych ciał. Artysta znany jest przede wszystkim z utworów Living in love i Can’t satisfy her, w których śpiewa o pieniądzach, wojnach, a nawet prostytucji. Sam wokalista swoim delikatnym głosem, uśmiechem i komplementami w stronę pięknych Polek zjednał sobie publiczność.

Fantan Mojah (fot. A. Marcinkiewicz)
Następnym wokalistą prosto z Jamajki był Fantan Mojah, który tak samo jak I-Wayne, zaśpiewał z bandem House Of Riddim. Nie wystarczy powiedzieć, że Fantan Mojah zjawił się na scenie. On na nią wtargnął, wskoczył, rzucał się po niej, a jego ciało eksplodowało energią. Zwierzę sceniczne, dynamit! To jest właśnie magia muzyki na żywo. Oglądając teledyski, trudno się zorientować, jak artysta zachowuje się na scenie. A tutaj bardzo pozytywne zaskoczenie. Fantan Mojah dawał z siebie wszystko, wykorzystując do tego swój mocny, przejmujący głos i charyzmę. Przy prawie każdej piosence zagadywał publiczność, namawiał do wspólnego śpiewania, wykrzykiwał „Jah! Rastafari!”, a nawet zaprosił na scenę dwie osoby z publiczności – chłopaka i dziewczynę, których poprosił o publiczne wyznanie sobie miłości. Magia reggae! Trochę szkoda, że publiczność zdawała się nie rozumieć wszystkiego, o czym mówił artysta między utworami. Jednak jeśli chodzi o wspólne śpiewanie – nie zawiedliśmy. Koncert był raczej kameralny, tłumów nie było, ale jednak potrafimy wspólnie zaśpiewać refren, a nawet całą piosenkę. Na zakończenie występu Fantana Mojaha na scenie znów pojawił się I-Wayne i całe Alibi wypełniło się dźwiękami One love, zaśpiewanym wspólnie z publiką. 

I Jah Man Levi (fot. A. Marcinkiewicz)
Po zaśpiewanym wspólnie hicie reggae pozostało nam tylko czekać na najważniejszy punkt wieczoru – koncert IJahmana Levi. Cóż mogę powiedzieć, występ legendy Roots Reggae był najlepszym zakończeniem Reggae Live Shows, jakie mogłam sobie wymarzyć. Człowiek niewielkiego wzrostu, ale jego muzyka – wielka i z przesłaniem. IJahman na scenie był skupiony i poważny, w kilku momentach znikał gdzieś w głąb sceny, wyglądał na pogrążonego w modlitwie. Z drugiej strony jego ciepły głos, uśmiech i spontanicznie wypowiedziane „I love you” w stronę publiczności wywołało naszą radość. Artysta zaśpiewał sporo długich utworów, między innymi Ring the alarm czy Witness, ale chyba wszyscy czekali na jeden z bardziej znanych kawałków – Jah heavy load. Po prostu nie mogło go zabraknąć. Dlatego, kiedy IJahman Levi zszedł ze sceny, brawa nie ustały, dopóki nie zjawił się ponownie z wyczekiwanym utworem. To było doskonałe zwieńczenie koncertu, a dla mnie osobiście najpiękniejsza chwila, kiedy mogłam uścisnąć dłoń tak znaczącej osobowości reggae. Potężna dawka reggae na najwyższym poziomie. One love!

Mocne strony: Jamajka!
Słabe strony: Trochę mało regałowców mamy we Wrocławiu, myślałam, że będzie więcej ludzi, ale z drugiej strony, było więcej miejsca do tańczenia dzięki temu :)


Recenzja opublikowana na portalu www.WSA.org.pl

poniedziałek, 13 lutego 2012

Luxtorpeda, Wrocław, 8.02.2012

Jeśli piszczy Ci w uszach, masz zdarte gardło, a nogi odmawiają posłuszeństwa, to znaczy, że byłeś na koncercie Luxtorpedy! Mimo, że na dworze mróz, 8 lutego w klubie Alibi było bardzo gorąco i rockowo. 

Pierwszy raz Luxtorpedę usłyszałam około pół roku temu. Wtedy na ich koncert poszłam z ciekawości, co też ten Litza nowego wymyślił, i od tamtego dnia jestem oczarowana ich brzmieniem na żywo i tekstami. Ciągle nie wychodzę z podziwu, jak to jest możliwe, że zespół, który powstał niecałe dwa lata temu zdążył zagrać na Woodstocku, nagrać dwie płyty (premiera drugiej płyty Robaki już niebawem), można go usłyszeć w dobrych stacjach radiowych, a ich kolejne koncerty to nie lada wydarzenia: zagrają na wiosnę razem z Metallicą i Slayerem. O Luxach słyszeli już wszyscy, albo prawie wszyscy. Po prostu robią kawał porządnego rocka i wcale nie odpoczywają! Kiedy dowiedziałam się, że znów zagrają we Wrocławiu, nie było innej możliwości – musiałam znaleźć się pod sceną. 

Zaskoczeniem był dla mnie support, na zapowiedziach koncertu nie zauważyłam, żeby jakiś zespół poprzedzał występ Luxtorpedy. Brzmienie supportu również zaskoczyło. Grupa nazywa się Blank Faces, pochodzi z Wrocławia i ma za sobą wydanie debiutanckiej płyty. Postmetalowe brzmienia przywiodły pod scenę pierwsze osoby spragnione muzycznych wrażeń, a u kilku z nich już od pierwszego utworu pojawił się rytmiczny ruch głową, który nie ustąpił aż do końca koncertu. Również na scenie, jak na tego typu muzykę przystało, górna strona ciała gitarzysty opadała z impetem w dół, aby po ułamku sekundy unieść się w górę. Co ciekawe, większość utworów pozbawiona była wokalu, dlatego można było skupić się na brzmieniu gitar.

Chwilę po 21 na scenie pojawił się Robert Friedrich (Litza), Przemek Frencel (Hans, raper znany z Pięć Dwa Dębiec) i reszta członków Luxtorpedy. Dzieciaki, które w przerwie między występami Blank Faces i Luxtorpedy stały pod sceną i krzykiem przywoływały zespół (co wywołało uśmiech na niejednej twarzy, a u mnie radość, że dzieci już w podstawówce słuchają konkretnej muzyki, a nie jakiegoś umc umc),  musiały zmienić miejsce swojego pobytu, bo inaczej zostałyby stratowane. Publiczność tylko czekała na pierwsze dźwięki Luxów, żeby zacząć skakać i pogować. Na parkiecie zaroiło się od czarnych koszulek z logo Luxtorpedy, od latających czupryn, od tłumu wykrzykującego słowa piosenek razem z zespołem. Grupa zagrała utwory zarówno z debiutanckiej płyty, między innymi Niezalogowany, Trafiony zatopiony, Jestem głupcem czy 7 razy mistrzowsko połączone z utworem ZłoTo z solowej płyty Hansa. Jednak osobiście wyczekiwałam utworu Fanatycy z nowej płyty, i oczywiście się doczekałam. Niektóre piosenki poprzedzał komentarz Litzy odnośnie tematyki tekstu (życiowe problemy, nadzieja, upadek, wiara). Natomiast utwór Za wolność stanowił coś na kształt sprawdzenia uwagi publiczności. Wokalista poprosił mianowicie o chwilę ciszy. W jakimś stopniu prośba została spełniona, jednak pojedyncze okrzyki psuły efekt. Nie mogło zabraknąć też absolutnego hitu, dzięki któremu o zespole usłyszała szersza publiczność. Zagrany pod koniec Autystyczny, zaśpiewany wspólnie z fanami, spowodował szaleństwo pod sceną i chęć na jeszcze więcej, jednak po tym numerze zagrali jeszcze tylko intro z nowej płyty. Duży plus dla Roberta Friedricha za to, że traktuje ludzi zebranych pod sceną jak swoich, nawet jak kompanów do rozmowy. Nie wstydził się między utworami wspominać o wierze, rodzinie, o domu, w którym się wychował. 

Luxtorpeda w wersjach studyjnych brzmi świetnie. Na żywo brzmi jeszcze lepiej. A połączenie mocnego wokalu Litzy z głosem Hansa to naprawdę dobra mieszanka. Parafrazując Autystycznego: Na pierwszy rzut oka widać, że publiczność ich kocha!

Mocne strony: Hans! I te okrzyki z publiki: "Hans, kochamy Cię!" :D
Słabe strony: Han poszła w pogo i po dwóch minutach się przewróciła :D

Recenzja opublikowana na portalu wsa.org.pl


sobota, 11 lutego 2012

"Emil czyli kiedy szczęśliwe są psy szczęśliwy jest cały świat", Jędrzej Fijałkowski, Zysk i S-ka, 2009.

O święty Tadeuszu Judo od spraw beznadziejnych, czemuś wówczas nie wyjrzał z obłoków i nie uczynił czegoś, co cofnęłoby czas, zmieniło rzeczywistość lub choć przyćmiło mi zmysły – tymi słowami autor wspomina chwilę, w której po raz pierwszy ujrzał Emila. Nie dość, że mieli już jednego psa (półamstafkę Azę), to pies, którego autor wraz z żoną postanowili uratować od strasznej przeszłości i niepewnej przyszłości, wcale nie był słodkim szczeniaczkiem. Zamiast tego ujrzeli smutnego, pogryzionego, chudego i śmierdzącego doga niemieckiego z chorymi oczami i pokoślawionymi nogami. Rasowy pies niechciany. Jednym słowem: szok!

Tak zaczyna się historia Emila, który wraz ze swoimi nowymi właścicielami przybył w bagażniku samochodowym do Falenicy. I właściwie od pierwszych dni pobytu stał się najważniejszym domownikiem, ale wcale nie ulubionym i dobrym. Kłopotów co nie miara: Emil i Aza początkowo nie tolerują się, muszą cały czas chodzić w kagańcach. Wystarczy, że Jędrzej lub PAnia spuszczą ich na chwilę z oka, a w ciągu nanosekundy psy ruszą do ataku na siebie. Drzwi podrapane. Podłoga brudna. Wieczne szczekanie. Kłótnie i zaległości w pracy (bo przecież non stop trzeba Emila doglądać i pilnować). Fioła można dostać, prawda?

Kiedy już ubóstwiająca wszelkie czworonożne stworzenia PAnia dochodzi do wniosku, że to koniec, że nie da dłużej rady, że Emil ich wykończy, wtedy powoli, powoli zaczyna się coś zmieniać. Emil przyzwyczaja się do nowego otoczenia, Aza również akceptuje nowego towarzysza, spacery po lesie stają się coraz przyjemniejsze, a Jędrzej i Ania poznają charakter Emila, który okazuje się psem nieco… ciapowatym. Skowyczy, kiedy właściciele wyjdą bez niego z domu choćby na chwilę, jest bardzo obrażalski, chorowity, na dodatek dość zabawnie wygląda, kiedy biegnie z tymi koślawymi, przykurczonymi nogami, a jego ogromne uszy wyglądają niczym skrzydła.

Autor przezabawnie opisuje codzienne życie z Emilem, spacery, psie bójki (tak, Emil potrafi zaatakować innego czworonożnego, jeśli znajdzie powód!), zabawy Emila z Azą. Jednak to, co mnie najbardziej rozśmieszyło, to rozmowy autora z Emilem. Kiedy wyobrażałam sobie ich wymianę zdań, spokojne tłumaczenia (w stylu: nie dostaniesz do jedzenia kurczaka, bo może zaszkodzić ci na żołądek) oraz kłótnie (w stylu: dlaczego ten matoł nie potrafi zrozumieć, że chce mi się sikać i muszę wyjść na spacer?!), wywoływało to u mnie głośny śmiech. Urocze jest to, że ogromny pies, kojarzący mi się z siłą i samodzielnością, łazi wszędzie za swoim panem (nawet do toalety!). Autor ma wyśmienite poczucie humoru i wspaniale zadbał o PR swojego pupila : ) 

Naprawdę ciężko jest wychować psa, kiedy nie zna się jego przeszłości, a wiadomo tylko, że nie była ona kolorowa. Dlatego wielkie brawa dla autora książki i jego żony, że dali radę. Na końcu książki znajdują się zdjęcia Emila. Czasem przerywałam czytanie w pół zdania, bo przypominałam sobie, że opisywana sytuacja została sfotografowana, np. wspomniane wyżej koślawe łapy Emila. Sama bym tego nie zauważyła, gdyby autor o tym nie napisał. Ale rzeczywiście, na zdjęciach widać, że tylne łapy pieska nie są łapami modela ;) Jest też zdjęcie z Azą, zdjęcie drzemki (Emil zajmuje całą wersalkę!), a nawet Emil w szykownym fraku. Piękne!

Książka jest przesympatyczna, a Emil wspaniały i kochany, jednak kończąc lekturę odczułam pewnego rodzaju ulgę, że to nie mój pies. Chyba nie zniosłabym widoku śliny na ścianach i suficie (sprawdźcie, jak wygląda pysk doga niemieckiego, a następnie wyobraźcie sobie Emila trzepiącego łbem we wszystkie strony po napiciu się wody). 

Gdybym miała psa, nazwałabym go Emil. W końcu mam już kotkę Emilkę. Emil i Emilka, ciekawe co by z tego wynikło... Zapewne wojny, komu należy się więcej głaskania ;)

wtorek, 7 lutego 2012

"Służące", Kathryn Stockett, Wydawnictwo Media Rodzina, 2010.

W księgarniach szał na Służące trwa, zapewne za sprawą filmu o tym samym tytule. Mój egzemplarz czekał sobie spokojnie na przeczytanie od lata zeszłego roku. W końcu się doczekał!

Są lata 60. ubiegłego wieku, miasteczko Jackson w stanie Missisipi. Segregacja rasowa trwa w najlepsze. Czarne kobiety służą białym paniom, Murzyni mają osobne sklepy, biblioteki, korzystają z innych ubikacji. Służąc białym ludziom, mają wyuczony szereg zasad, którymi muszą się posługiwać w pracy. Są to zasady typu biali nie są twoimi przyjaciółmi – trzymasz się z dala od ich problemów i nie dzielisz się swoimi, jak gotujesz jedzenie dla białych, próbuj inną łyżką, codziennie korzystaj z tego samego kubka, widelca i talerza. Za najmniejszy błąd, jaki popełni służąca, może być ona bez skrupułów wyrzucona z pracy i pozbawiona perspektywy zdobycia następnej – biała pani rozpowie o służącej, że jest np. pyskatą złodziejką. Żadna biała pani nie chciałaby, żeby w jej kuchni pełnej sreber przebywała złodziejka.

Głównymi bohaterkami książki są dwie służące: dobroduszna Aibileen i pyskata Minny, które się przyjaźnią, oraz panienka Eugenia Skeeter Phelan, biała młoda kobieta, która jako jedyna w okolicy po cichu sprzeciwia się segregacji rasowej. Chociaż właśnie to po cichu z czasem zmienia się w akcję, która zrzesza służące w wspólnym celu: opowiedzenia o pracy, jaką wykonują, w jakich warunkach, o tym, jak wyglądają ich relacje z białymi paniami, o tym, jak są traktowane. Rzecz w tym, że panienka Skeeter, początkująca dziennikarka, postanawia przeprowadzić wywiady ze służącymi, a następnie wydać książkę. Nie jest to przedsięwzięcie bezpieczne - po co się wychylać i narażać siebie, a przede wszystkim służące, na stracenie pracy i ataki białych. Jednak chęć ukazania prawdy sprawia, że do panienki Skeeter, oprócz Aibileen i Minny, zgłasza się więcej służących chętnych do opowiedzenia własnej historii.

Nie są to historie tylko złe. Niektóre służące wcale nie skarżą się na swoją pracę. Jednak często czytając, miałam wrażenie, że białe panie przedstawione są jako osoby bardzo ograniczone, pełne nienawiści lub nawet głupie (np. panienka Celia, u której pracuje Minny – niezbyt rozumna, ale wzbudzająca sympatię), których jedynym zajęciem jest strojenie się, granie w brydża i lakierowanie włosów (jedna z białych pań każe sobie nawet myć włosy, jakby sama tego nie potrafiła).

Aibileen, Minny i Skeeter w tajemnicy przed wielkim światem spędzają ze sobą coraz więcej czasu, ciesząc się, że ich historie ujrzą światło dzienne, a jednocześnie obawiając się o swoje bezpieczeństwo. Jednocześnie w narracji Minny i Aibileen poznajemy ich życiowe rozterki, rodzinę, poglądy. Bajki opowiadane przez Aibileen swojej małej podopiecznej Mae Malbo, mówiące o równości ludzi i dobroci, są cudowne. Niepohamowany język i czarny humor Minny wywołuje uśmiech. Przy tym obie Murzynki używają takiego swojskiego języka, że książkę czyta się naprawdę z przyjemnością. Te wszystkie dzisiej, wczorej, tera, nadają bohaterkom autentyczności. Bo służące są prawdziwe w każdym calu. Wszystkie w okolicy się znają i szanują, prawdziwie się przyjaźnią, nie muszą przed sobą niczego ukrywać, mogą liczyć na swoją pomoc i dobre słowo. A ich odwaga, która bierze górę nad wątpliwościami i strachem sprawia, że człowiek przypomina sobie, jak wiele zależy od niego. Natomiast przyjaźń wśród białych pań… No cóż, wystarczy, że któraś z nich będzie miała inne poglądy polityczne, a już zostanie odepchnięta na margines i samotna, stanie się obiektem drwin i krzywych uśmiechów. 

Książka jest tak wspaniała, aż dziwne, że to dopiero debiut Kathryn Stockett. Z niecierpliwością czekam, aż autorka wyda coś nowego. Bardzo jestem ciekawa również filmu. Książka jest naprawdę dobra i mam nadzieję, że film też. Chociaż oglądając trailer, zauważyłam, że bohaterki z wyglądu zupełnie nie odpowiadają moim wyobrażeniom, jakie miałam podczas czytania. Cóż, magia książki…:) Którą z serca polecam!

Mocne strony: ważny temat, gwara bohaterek
Słabe strony: literówki (wiem, że się ich uparcie czepiam, ale co zrobić, jak nie znajduję innych wad;P)